piątek, 27 listopada 2015

Być na bieżąco z popkulturą




Prawie nigdy nie jestem na bieżąco z popkulturą. Nie stoi za tym żadna ideologia, czy też zwyczajne "nie, bo nie". Ja po prostu na bieżąco być nie umiem. Pytanie tylko, czy takie popkulturalne opóźnienie to coś złego? Nie sądzę. Chociaż trzeba brać pod uwagę, że, kiedy człowiek jest nakręcony i chce się wygadać to innym już dawno opadły emocje. Fandom jest jednak dość stały w uczuciach i czasem trzeba o nich po prostu przypomnieć a rozmowa szybko się rozkręca. Nie będzie to rzecz jasna to samo, co gorąca dyskusja na świeżo po seansie, ale wciąż będzie miało urok.

I jak tu nadążać?


Inna sprawa, że z popkultury bardzo łatwo jest szybko wypaść. Wciąż powstaje masa produkcji, które domagają się uwagi, a co jeśli nie zna się wszystkich klasyków? Wypadałoby je nadrobić, prawda? Przed miesiącem miałam maraton starych filmów sci-fi i to było świetne. Liczę się jednak z tym, że w tym czasie mogłam nadrobić jakieś nowe filmy, czy seriale. Problem w tym, że bez znajomości klasyków nie idzie wyłapać wszystkich kontekstów do jakich nawiązują nowsze produkcje. Przykładowo oglądając Zygon invasion w Doctor Who miałam cały czas mocne przekonanie, że gdzieś już ten schemat widziałam. Chwilę zajęło mi skojarzenie z Inwazją łowców ciał (ja widziałam akurat wersję z 1956 r.) i chociaż nie mam pojęcia czy twórcy inspirowali się tym filmem to miałam świadomość, że taka fabuła jest wtórna, że coś takiego już było. Nie zepsuło mi to oglądania (odcinek zrobił to skutecznie sam z siebie) za to dało pewne przyjemne poczucie, że udało się coś wyłapać.

Czasami jednak nadążam


Sprawiedliwie muszę dodać, że nie zawsze jestem w tyle za resztą świata. Jessicę Jones obejrzałam jednym tchem, a bilet na Przebudzenie mocy leży bezpiecznie w szufladzie. Wiem też, że czasem warto się przymusić żeby coś w końcu zacząć. Najlepiej jest dojść do końca nawet jeśli w kawałkach. Odyseję kosmiczną 2001 (która absolutnie nie jest młodą produkcją, ale jest idealnym przykładem) obejrzałam w trzech ratach. Przebicie się przez Świt ludzkości, było dla mnie trudne, ale uparłam się i nie żałuję bo ostatnia część zabrała mnie na psychodeliczną wycieczkę, z której długo nie mogłam wrócić i ciągle zastanawiałam się, o co właściwie chodziło.

No dobra, ale, co z tego?


Wniosek z tego taki, że chociaż z ogólnym entuzjazmem jestem zwykle na bakier to, prędzej czy później, zwykle wszystko nadrabiam w swoim własnym tempie. Pytanie, czy ten sposób jest lepszy, czy gorszy, jest więc bez sensu. Ten sposób jest po prostu mój. Od czasu do czasu zdarza mi się widzieć w sieci komentarze, w których ludzie piszą, że zwykle nie są na bieżąco i im to przeszkadza. Zaczęłam się zastanawiać, czy sama mam z tym problem. I jasne, czasem chciałabym wziąć udział w radosnym fangirlowaniu, ale zwykle moje własne tempo sprawdza mi się idealnie.

wtorek, 17 listopada 2015

Plusy chorowania - Wszystkie strony świata Le Guin, Cykl demoniczny i magowie vs Napoleon




Rozchorowałam się, więc czytam. Prosta i logiczna zależność. Z tego powodu nadrobiłam parę pozycji, na które czaiłam się już od dłuższego czasu. Nie przeciągając...

Zawsze aktualne


Spieszę zapewnić, że jeśli ktoś zna prozę pani Ursuli K. Le Guin i z jakiegoś powodu nie wpadły mu w ręce Wszystkie strony świata będące zbiorem opowiadań, to śmiało może a nawet powinien po nie sięgnąć. Serio. Ta książka jest świetnie napisana i wciągająca. Zawiera zarówno opowiadania science fiction, w tym niektóre nawiązujące do Ekumeny, jak i opowiadania (nie będę się zarzekać czy było więcej niż jedno) nawiązujące do Ziemiomorza. Poza nimi takie, które nie są związane z niczym konkretnie, ale same w sobie są dość znane, dzięki poruszanej w nich tematyce i tu wypadałoby wymienić chociażby Ci, którzy odchodzą z Omelas. Jeśli nie znacie, zajrzyjcie na Wikipedię - będzie pomocna, albo po prostu kliknijcie tu. Dobór opowiadań jest wspaniały z jednego powodu - pozwala na prześledzenie jak rozwijała się twórczość pani Le Guin, poczynając od romantycznego Naszyjnika Semley a kończąc się na Dniu przed rewolucją będącym próbą ukazania pewnego systemu i sposobów jego postrzegania (przynajmniej w moim odczuciu. Opowiadanie zalicza się do tematyki utopii społecznej). Co najlepsze, każda opowieść jest poprzedzona komentarzem autorki, który pozwala nam wejrzeć, a to w proces twórczy jaki jej towarzyszył przy konkretnym utworze, a to w genezę, albo komentuje samo opowiadanie. Ze swojej strony powiem jedynie, że każda przedmowa była równie ciekawa, co sama opowieść i jedyne czego czasem żałowałam czytając, to tego, że niektóre były zbyt krótkie.


Wciąż w formie


 Jeśli jesteście na bieżąco z fantastyką to pewnie znany jest wam cykl demoniczny Petera V. Bretta. Ja mam to do siebie, że zwykle nie jestem na bieżąco, więc podczas rekonwalescencji nadrobiłam oba tomy Wojny w blasku dnia. Obecnie w sprzedaży jest ciąg dalszy: Tron z czaszek  również dwutomowy. Muszę przyznać, że zadziwia mnie autor, który jest w stanie w zasadzie dosyć szybko pisać tak opasłe tomy, które, co istotne, mają sens. Można narzekać na pewne dłużyzny fabularne, jednak nie można zarzucić Brettowi, że nie umie stworzyć dynamicznej akcji. Bohaterowie znani z poprzednich tomów jak zawsze narażeni są na ataki otchłańców, co wcale nie zwalnia ich z innych obowiązków i problemów. Te ostatnie dotyczą głównie interakcji między nimi, która staje się coraz bardziej poplątana. Do głosu dopuszczone są postaci, które poznaliśmy już wcześniej, lecz nie miały wielkiego wpływu na fabułę, dostaliśmy także kilka nowych. Motywacje bohaterów jak to u Bretta w dalszym ciągu są złożone i czasem się wzajemnie wykluczają, a wszystko to doprawione solidną dawką bitew. Osobiście jestem pełna podziwu dla spójności świata przedstawionego i nieszablonowego podejścia do kreowania postaci. Mam nadzieję, że kiedy dorwę się w końcu do "Tronu z czaszek" będę równie usatysfakcjonowana. Krótko mówiąc jest to dobrze napisana rozrywka w konwencji fantasy.


Polecam... przypisy?

Na koniec parę słów o książce, której jeszcze nie skończyłam. Zwykle nie polecam nic czego nie dokończyłam i o czym nie mam wyrobionej opinii, w tym przypadku zrobię jednak wyjątek i z czystym sumieniem powiem: idźcie i i czytajcie! Dzięki uprzejmości przyjaciółki wpadł mi w ręce Jonathan Strange i Pan Norrell i jeśli miałabym tą książkę określić jednym słowem byłoby to "brytyjska". Biorąc pod uwagę, że w istocie jest to brytyjska książka nie powinno to zaskakiwać, jednak brytyjskość wręcz wycieka z kartek. Przy czym jeśli czytelnik spodziewa się, że akcja będzie gnała na złamanie karku to srodze się rozczaruje. Narracja jest prowadzona powoli i spokojnie, gęsto przetykana opisami spotkań towarzyskich, a także opisami życia angielskiej klasy wyższej. Brzmi nudno? Wręcz przeciwnie! Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie każdemu tak prowadzona akcja przypadnie do gustu, ba! Wielu odłoży na bok to wielkie tomiszcze zawierające w dodatku (o zgrozo) masę opisów. Zapewniam jednak, że warto przebrnąć przez wszystkie, gdyż czytanie ich jest czystą przyjemnością. Gdybym miała streścić w jednym zdaniu, o czym jest książka  to jest ona opowieścią o angielskich magach za czasów wojen napoleońskich. Jak to mogłoby nie być interesujące? Dwóch tytułowych panów jest rzecz jasna skrajnie różnych od siebie nawzajem, jednak doskonale się uzupełniają. W dodatku książka ma przypisy! Nie byłoby w tym może nic niezwykłego gdyby odnosiły się one do książek istniejących w naszym świecie, tymczasem odsyłają nas one do ksiąg magii, lub dopowiadają historie, zaledwie zarysowane lub zasygnalizowane w głównej fabule. Muszę się przyznać, że jestem w połowie i ciężko mi się oderwać od tej książki... Susanna Clarke stworzyła niesamowicie klimatyczną i w zasadzie realistyczną (sic!) historię, która specjalnie przypadnie do gustu miłośnikom kultury brytyjskiej, acz sądzę, że nie tylko. Ostatecznie nie bez powodu Neil Gaiman określił ją jako najwspanialszą angielską powieść fantastyczną, która powstała na przestrzeni ostatnich 70. lat.