niedziela, 6 grudnia 2015

Jak radzić sobie z czekaniem na kolejny sezon? Cisowa po Marvel Daredevil


Skończyłam Daredevila. Wydarzenie to jest niezwykle smutne, bo serial był niesamowicie dobry. Uczciwie muszę przyznać, że był bardzo brutalny a niektóre sceny kojarzyły mi się z Hannibalem (głównie przez ilość makabry) więc raczej nie jest to coś, co obejrzy każdy. Niemniej jednak kolejne odcinki oglądałam z zapartym tchem a po całości czułam straszliwą potrzebę kolejnego odcinka. A tego ni ma... Nie będę pisać recenzji, bo tych, dość entuzjastycznych, jest w sieci już wystarczająco, raczej spróbuję zmierzyć się z koszmarem każdego fana. Syndromem skończonego sezonu. No bo jak to tak? Wkręciłam się, obejrzałam i nagle świat stał się nieco bardziej przytłaczający. Wszyscy to znamy i mamy na to swoje sposoby. Jednym z wielu jest choćby kieliszek wina i tabliczka czekolady. Są tacy, którzy rzucają się na kolejną produkcję żeby zapełnić pustkę w postaci kolejnego odcinka. Jeszcze inni nie są w stanie przestać myśleć o danym serialu/książce/filmie etc. w związku z czym nie mogą zacząć nic nowego dopóki nie przemyślą wszystkiego, co jest z tym związane i nie przeżyją do końca emocji jakie w nich to budzi. Ja właściwie mam kombinację dwóch powyższych, bo albo rzucam się na coś nowego, albo nie jestem w stanie. Ot bywa. Inna sytuacja, to szukanie wszelkich możliwych informacji na temat. Przykładowo: kiedy nowy sezon? W czym jeszcze grał główny aktor? Jaki jest origin bohatera? Skąd w ogóle pomysł na taką produkcję? Hej, ciekawe jakie były recenzje?? I tu przyznaję bez bicia, że mniej więcej ten model pojawił się u mnie po Daredevilu. Opcjonalnie zawsze można wrócić do wina i czekolady...
PS Skończyłam Jessicę Jones, skończyłam Daredevila, a 9 sezon Doktora właśnie miał finał. Jak żyć?

piątek, 27 listopada 2015

Być na bieżąco z popkulturą




Prawie nigdy nie jestem na bieżąco z popkulturą. Nie stoi za tym żadna ideologia, czy też zwyczajne "nie, bo nie". Ja po prostu na bieżąco być nie umiem. Pytanie tylko, czy takie popkulturalne opóźnienie to coś złego? Nie sądzę. Chociaż trzeba brać pod uwagę, że, kiedy człowiek jest nakręcony i chce się wygadać to innym już dawno opadły emocje. Fandom jest jednak dość stały w uczuciach i czasem trzeba o nich po prostu przypomnieć a rozmowa szybko się rozkręca. Nie będzie to rzecz jasna to samo, co gorąca dyskusja na świeżo po seansie, ale wciąż będzie miało urok.

I jak tu nadążać?


Inna sprawa, że z popkultury bardzo łatwo jest szybko wypaść. Wciąż powstaje masa produkcji, które domagają się uwagi, a co jeśli nie zna się wszystkich klasyków? Wypadałoby je nadrobić, prawda? Przed miesiącem miałam maraton starych filmów sci-fi i to było świetne. Liczę się jednak z tym, że w tym czasie mogłam nadrobić jakieś nowe filmy, czy seriale. Problem w tym, że bez znajomości klasyków nie idzie wyłapać wszystkich kontekstów do jakich nawiązują nowsze produkcje. Przykładowo oglądając Zygon invasion w Doctor Who miałam cały czas mocne przekonanie, że gdzieś już ten schemat widziałam. Chwilę zajęło mi skojarzenie z Inwazją łowców ciał (ja widziałam akurat wersję z 1956 r.) i chociaż nie mam pojęcia czy twórcy inspirowali się tym filmem to miałam świadomość, że taka fabuła jest wtórna, że coś takiego już było. Nie zepsuło mi to oglądania (odcinek zrobił to skutecznie sam z siebie) za to dało pewne przyjemne poczucie, że udało się coś wyłapać.

Czasami jednak nadążam


Sprawiedliwie muszę dodać, że nie zawsze jestem w tyle za resztą świata. Jessicę Jones obejrzałam jednym tchem, a bilet na Przebudzenie mocy leży bezpiecznie w szufladzie. Wiem też, że czasem warto się przymusić żeby coś w końcu zacząć. Najlepiej jest dojść do końca nawet jeśli w kawałkach. Odyseję kosmiczną 2001 (która absolutnie nie jest młodą produkcją, ale jest idealnym przykładem) obejrzałam w trzech ratach. Przebicie się przez Świt ludzkości, było dla mnie trudne, ale uparłam się i nie żałuję bo ostatnia część zabrała mnie na psychodeliczną wycieczkę, z której długo nie mogłam wrócić i ciągle zastanawiałam się, o co właściwie chodziło.

No dobra, ale, co z tego?


Wniosek z tego taki, że chociaż z ogólnym entuzjazmem jestem zwykle na bakier to, prędzej czy później, zwykle wszystko nadrabiam w swoim własnym tempie. Pytanie, czy ten sposób jest lepszy, czy gorszy, jest więc bez sensu. Ten sposób jest po prostu mój. Od czasu do czasu zdarza mi się widzieć w sieci komentarze, w których ludzie piszą, że zwykle nie są na bieżąco i im to przeszkadza. Zaczęłam się zastanawiać, czy sama mam z tym problem. I jasne, czasem chciałabym wziąć udział w radosnym fangirlowaniu, ale zwykle moje własne tempo sprawdza mi się idealnie.

wtorek, 17 listopada 2015

Plusy chorowania - Wszystkie strony świata Le Guin, Cykl demoniczny i magowie vs Napoleon




Rozchorowałam się, więc czytam. Prosta i logiczna zależność. Z tego powodu nadrobiłam parę pozycji, na które czaiłam się już od dłuższego czasu. Nie przeciągając...

Zawsze aktualne


Spieszę zapewnić, że jeśli ktoś zna prozę pani Ursuli K. Le Guin i z jakiegoś powodu nie wpadły mu w ręce Wszystkie strony świata będące zbiorem opowiadań, to śmiało może a nawet powinien po nie sięgnąć. Serio. Ta książka jest świetnie napisana i wciągająca. Zawiera zarówno opowiadania science fiction, w tym niektóre nawiązujące do Ekumeny, jak i opowiadania (nie będę się zarzekać czy było więcej niż jedno) nawiązujące do Ziemiomorza. Poza nimi takie, które nie są związane z niczym konkretnie, ale same w sobie są dość znane, dzięki poruszanej w nich tematyce i tu wypadałoby wymienić chociażby Ci, którzy odchodzą z Omelas. Jeśli nie znacie, zajrzyjcie na Wikipedię - będzie pomocna, albo po prostu kliknijcie tu. Dobór opowiadań jest wspaniały z jednego powodu - pozwala na prześledzenie jak rozwijała się twórczość pani Le Guin, poczynając od romantycznego Naszyjnika Semley a kończąc się na Dniu przed rewolucją będącym próbą ukazania pewnego systemu i sposobów jego postrzegania (przynajmniej w moim odczuciu. Opowiadanie zalicza się do tematyki utopii społecznej). Co najlepsze, każda opowieść jest poprzedzona komentarzem autorki, który pozwala nam wejrzeć, a to w proces twórczy jaki jej towarzyszył przy konkretnym utworze, a to w genezę, albo komentuje samo opowiadanie. Ze swojej strony powiem jedynie, że każda przedmowa była równie ciekawa, co sama opowieść i jedyne czego czasem żałowałam czytając, to tego, że niektóre były zbyt krótkie.


Wciąż w formie


 Jeśli jesteście na bieżąco z fantastyką to pewnie znany jest wam cykl demoniczny Petera V. Bretta. Ja mam to do siebie, że zwykle nie jestem na bieżąco, więc podczas rekonwalescencji nadrobiłam oba tomy Wojny w blasku dnia. Obecnie w sprzedaży jest ciąg dalszy: Tron z czaszek  również dwutomowy. Muszę przyznać, że zadziwia mnie autor, który jest w stanie w zasadzie dosyć szybko pisać tak opasłe tomy, które, co istotne, mają sens. Można narzekać na pewne dłużyzny fabularne, jednak nie można zarzucić Brettowi, że nie umie stworzyć dynamicznej akcji. Bohaterowie znani z poprzednich tomów jak zawsze narażeni są na ataki otchłańców, co wcale nie zwalnia ich z innych obowiązków i problemów. Te ostatnie dotyczą głównie interakcji między nimi, która staje się coraz bardziej poplątana. Do głosu dopuszczone są postaci, które poznaliśmy już wcześniej, lecz nie miały wielkiego wpływu na fabułę, dostaliśmy także kilka nowych. Motywacje bohaterów jak to u Bretta w dalszym ciągu są złożone i czasem się wzajemnie wykluczają, a wszystko to doprawione solidną dawką bitew. Osobiście jestem pełna podziwu dla spójności świata przedstawionego i nieszablonowego podejścia do kreowania postaci. Mam nadzieję, że kiedy dorwę się w końcu do "Tronu z czaszek" będę równie usatysfakcjonowana. Krótko mówiąc jest to dobrze napisana rozrywka w konwencji fantasy.


Polecam... przypisy?

Na koniec parę słów o książce, której jeszcze nie skończyłam. Zwykle nie polecam nic czego nie dokończyłam i o czym nie mam wyrobionej opinii, w tym przypadku zrobię jednak wyjątek i z czystym sumieniem powiem: idźcie i i czytajcie! Dzięki uprzejmości przyjaciółki wpadł mi w ręce Jonathan Strange i Pan Norrell i jeśli miałabym tą książkę określić jednym słowem byłoby to "brytyjska". Biorąc pod uwagę, że w istocie jest to brytyjska książka nie powinno to zaskakiwać, jednak brytyjskość wręcz wycieka z kartek. Przy czym jeśli czytelnik spodziewa się, że akcja będzie gnała na złamanie karku to srodze się rozczaruje. Narracja jest prowadzona powoli i spokojnie, gęsto przetykana opisami spotkań towarzyskich, a także opisami życia angielskiej klasy wyższej. Brzmi nudno? Wręcz przeciwnie! Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie każdemu tak prowadzona akcja przypadnie do gustu, ba! Wielu odłoży na bok to wielkie tomiszcze zawierające w dodatku (o zgrozo) masę opisów. Zapewniam jednak, że warto przebrnąć przez wszystkie, gdyż czytanie ich jest czystą przyjemnością. Gdybym miała streścić w jednym zdaniu, o czym jest książka  to jest ona opowieścią o angielskich magach za czasów wojen napoleońskich. Jak to mogłoby nie być interesujące? Dwóch tytułowych panów jest rzecz jasna skrajnie różnych od siebie nawzajem, jednak doskonale się uzupełniają. W dodatku książka ma przypisy! Nie byłoby w tym może nic niezwykłego gdyby odnosiły się one do książek istniejących w naszym świecie, tymczasem odsyłają nas one do ksiąg magii, lub dopowiadają historie, zaledwie zarysowane lub zasygnalizowane w głównej fabule. Muszę się przyznać, że jestem w połowie i ciężko mi się oderwać od tej książki... Susanna Clarke stworzyła niesamowicie klimatyczną i w zasadzie realistyczną (sic!) historię, która specjalnie przypadnie do gustu miłośnikom kultury brytyjskiej, acz sądzę, że nie tylko. Ostatecznie nie bez powodu Neil Gaiman określił ją jako najwspanialszą angielską powieść fantastyczną, która powstała na przestrzeni ostatnich 70. lat.

niedziela, 27 września 2015

Grzyby vs wirusy


Od jakiegoś czasu proszę się o wyjazd na grzyby. Ot lubię las. I szacowna głowa domu zbywała moje prośby majestatycznym no... zbywaniem. Dopóki szacowna głowa rodziny nie zachorowała i nie postanowiła sprzedać tego zarazka wszystkim domownikom. Efekt? Leżę chora w łóżku smarkając w chusteczki, a szacowna (i najwyraźniej już zdrowa) głowa rodziny proponuje mi wyjazd. Na grzyby. #życietakieniesprawiedliwe #Cisowatakacierpiąca

Ilustracja do wpisu równie wyględna, co autorka. Niewyględna.
Z weselszych treści, przykuta do chusteczek i kołdry postanowiłam przeczytać sobie kryminał Orbitowskiego, który był dostępny w sieci zupełnie za darmo. Notabene wciąż można go ściągnąć tu. Książkę czytało się szybko i przyjemnie i chociaż wyhaczyłam kilka błędów fleksyjnych, to nie przeszkadzały one jakoś szczególnie w czytaniu. Powieści nie nazwałabym objawieniem, natomiast była miłym wypełniaczem pościelowej konieczności. Polecam "Tylko Maks" miłośnikom kryminałów, ale też wszystkim tym, którzy chcą spędzić czas z książką i kawą.

poniedziałek, 21 września 2015

Czy tradycja jest lepsza od technologii? Książki tradycyjne kontra ebooki




Mam w życiu parę problemów, które choć nie spędzają snu z powiek, to potrafią być irytujące. Jednym z nich jest dotrzymywanie terminów w bibliotece. Przez jakiś czas mam wszystko pod kontrolą: książki, terminy, wszystko ładnie poukładane lub zapisane w kalendarzu. A potem zapominam o kalendarzu. Albo go gubię. Do biblioteki zawsze jest jakoś zbyt daleko, więc odwlekam. A potem odwlekam tak bardzo, że aż wstyd się tam pokazać. Zdarza mi się wykorzystywać patent na czytelnika-ninja: proszę kogoś żeby oddał książki za mnie, ale rodzina posiada już pewien instynkt samozachowawczy i prawie nigdy się nie zgadzają. Ostatecznie idę i solennie obiecuję sobie, że to się nigdy więcej nie powtórzy, rzecz jasna wychodząc ze stertą książek. I historia się powtarza...



Dobre, bo tradycyjne


Jedną z zalet papierowej książki są walory estetyczne. Nie oszukujmy się, większość moli książkowych ma w swojej biblioteczce pozycje, które są wyeksponowane bardziej niż inne. Zdarzyło się wam kiedyś kupić książkę pomimo, że posiadacie już ten tytuł, tylko dlatego, że podobało się wam nowe wydanie? Ta, mi też. Taka ozdoba świetnie wygląda na półce i sprawia, że czujemy się wyjątkowo zadowoleni z siebie. Chwilowo. Problem pojawia się, kiedy książki ograniczają przestrzeń życiową tak bardzo, że nie ma już miejsca na cokolwiek innego. Na przykład na łóżko.

Jeśli o mnie chodzi, to papierowe wydanie ma tę dodatkową przewagę nad ebookiem, że mogę dokładnie przyjrzeć się ilustracjom. Jako ogromnej fance ilustracji książkowej, zdarza mi się kupić książkę, nie dla treści lecz dla obrazków. Studiuję je później w celu ustalenia; jak u grzyba artysta je stworzył. Jasna sprawa, że istnieją ebooki, na których można się przyjrzeć nawet najdrobniejszym szczegółom. Na moim ukochanym PocketBooku jednak się tego zrobić nie da. Zwłaszcza, że nie obsługuje kolorów. 

Ta nerwica...


Książka tradycyjna potrafi być dla mnie jednak niesamowicie problematyczna. Wystarczy, że jest wydrukowana na papierze, który mi nie odpowiada i nie ma opcji, że w ogóle wezmę ją do ręki. To akurat stricte moje zaburzenie, przez które nie jestem w stanie dotykać np. gazet i ulotek. Mam tak od dziecka (wyobraźcie sobie jaką męczarnią były zajęcia z wydzierankami na plastyce) i niestety nie zapowiada się na to żeby w najbliższym czasie mi przeszło. Kojarzycie ten cienki papier, na którym wydawane są krzyżówki i kieszonkowe wersje książek? Całkowicie odpada. Jeśli muszę go dotknąć to robię to wyłącznie przez rękaw. True story. Poza dotykiem wkurza mnie też ich zapach, więc odpadają po całości. 

Jak większość moli książkowych ja też lubię pozycje, wydane na porządnym papierze i zapach farby drukarskiej. Nie jest to jednak na tyle istotna rzecz, żebym nie mogła się bez niej obejść.

Mówiąc ogólnie


Odchodząc od moich własnych zaburzeń, tradycyjna książka posiada parę wad, z którymi nie bardzo jest jak dyskutować. Po pierwsze: książki są ciężkie. Zabranie gdzieś ze sobą wielkiego tomiszcza, które koniecznie chcemy przeczytać, może się okazać problematyczne. Po drugie: stare książki potrafią doprowadzić astmatyka i alergika do szału. Kurz, roztocza, pleśń... Wszystko to może nie tylko irytować podczas czytania, ale wręcz zaszkodzić zdrowiu. Po trzecie: rynek wydawniczy szkodzi środowisku. Jest to niestety rzecz, o której rzadko myślimy, a jednak wypadałoby się czasem zastanowić. Wystarczy poczytać ile drzew rocznie ścina się by wyprodukować papier. Nie zapominajmy, że podczas produkcji papieru używa się różnego rodzaju chemikaliów, a gotowe książki trzeba rozwieźć i często zafoliować. Wszystko, to przyczynia się niestety do ogromnej emisji CO2.

Ebook - lepsza alternatywa?


Korzyści z używania ebooków jest wiele. Są lekkie, poręczne i wszędzie się zmieszczą. Nie musimy się ograniczać do jednej czy dwóch książek - zamiast tego możemy zabrać na wakacje choćby 100 - w formie elektronicznej. Nie powodują napadów astmy i są bardziej ekologiczne (mimo wszystko). Zwykle mają opcję stosowania zakładek, wbudowane słowniki i dodatkowe miejsce na kartę pamięci. Dlaczego, więc mimo tylu zalet, wciąż są mniej popularne niż ich tradycyjne odpowiedniki?


Kalkulacje


Średnia cena najtańszego czytnika to 200zł, często jest to kwota, którą ciężko wpisać w domowy budżet, zwłaszcza, że zwykle są bardziej priorytetowe wydatki. Wielu ludzi jest też przekonanych, że cena ebooka powinna być o wiele niższa niż książki papierowej. Tymczasem różnica wynosi średnio 20-30%. Dzieje się tak z paru powodów, w które nie będę się wgłębiać (wujek google będzie pomocny zainteresowanym) ale jednym z ważniejszych jest VAT, który w Polsce wynosi odpowienio: 5% na książkę papierową i 23% na książkę elektroniczną. Dyskusja dotycząca tego, czy ebook powinien być tańszy, czy nie to spór na inną okazję i każda strona ma dobre argumenty.

Mimo wszystko, kiedy już zainwestujemy w czytnik i zaczniemy kupować treść w formie elektronicznej, to po pewnym czasie koszty nam się zwrócą. Warto zwłaszcza korzystać z wyprzedaży, na których można upolować całe pakiety ebooków w naprawdę dobrych cenach.


Ale jak mam się pochwalić?


Spora część czytelników nie jest przekonana do czytników, z powodów wskazanych przeze mnie na początku. Czytnik nie przedstawia się tak ładnie na półce, nie będzie ozdobą mieszkania. Wchodzi tutaj siła sentymentu i przyzwyczajenia, a także pewna forma sakralizacji książki w naszym kraju. Dodatkowo wielu ludzi, kupując plik nie ma poczucia, że tę książkę autentycznie posiada. Mimo wszystko brak możliwości przekartkowania danego tytułu to wciąż bariera, której sporo ludzi nie chce przekraczać. Moim skromnym zdaniem należy to uszanować, bo każdy ma prawo celebrować literaturę jak mu się podoba. 

Tego nie ma i tego też nie ma...


Dużą przeszkodą, nawet dla propagatorów i fanów ebooków, jest niedostępność wielu tytułów. Studenci nie znajdą niestety każdego podręcznika akademickiego (i mowa tu o tych legalnie dostępnych, a nie skanach na chomiku), a o dostępności, starych i rzadko spotykanych pozycji można w ogóle zapomnieć. Co jest oczywiście niczym dziwnym, biorąc pod uwagę, że tworzenie ebooków dla bardzo wąskiego grona potencjalnych czytelników, byłoby nieopłacalne. 

Ale za to można za darmo


Przeciwieństwem powyższego jest duża dostępność wielu lektur, które można znaleźć w serwisie Wolne Lektury. Jest to olbrzymi krok w dobrą stronę, przyczyniający się do ogólnej dostępności książek i krzewienia czytelnictwa w ogóle (co w Polsce akurat bardzo się przyda). Wszystkie zawarte tam pozycje dostępne są w kilku formatach (w tym PDF, więc można je czytać nawet na komputerze bez konieczności użycia czytnika), nawet audio. Dodatkowo - są legalne i darmowe dla wszystkich.

No to w końcu, co lepsze?


Łatwo stwierdzić, że zarówno książka tradycyjna jak i jej elektroniczny odpowiednik posiadają wady i zalety. Według mnie dobrze jest utrzymać między oba formami jakąś formę symbiozy. Pewne pozycje - chociażby tomiki poezji wydawane w specyficzny sposób, zwyczajnie nie mogą być zaadaptowane do elektronicznego pliku. Z kolei całą resztę można według mnie spokojnie zastąpić ebookami i osobiście tak też powoli będę robić. 

niedziela, 22 marca 2015

Hei

Ja bardzo lubię akcję. Dawno za to nie widziałam żadnego anime, które bym mi o tym przypomniało. Jakoś wyszło, że wpadłam na Darker than black i wsiąknęłam. Zdecydowanie lubię tą serię. Szkoda, ze drugi sezon nie daje się oglądać...